Ósmy cud świata

Nasz mały domek letniskowy w Parku Narodowym Litchfield wydał nam się prawdziwym pałacem. Mieliśmy wrażenie, że to ósmy cud świata. Trzy wygodne łóżka, na których można rozprostować nogi i zasnąć w pozycji horyzontalnej. Po trzech dniach spędzonych głównie w samolocie, słowo “łóżko” jest synonimem słowa “zbawienie”. Co nie jest bez znaczenia, nasz cud świata był gigantycznych rozmiarów – to znaczy nie mieścił się w jednym pokoju… Mieliśmy dwa pokoje oddzielone od siebie kilkumetrową kuchnią. Podział na pokój rodziców i pokój dzieci był nader oczywisty i na szczęście nie znalazł się żaden kontestator, który miałby inne zdanie… Miałem pewność – po trzech dniach tułaczki trafiłem do raju, do nieba na ziemi. Noc zapowiadała się cudownie!

Czy w raju mają noc?

I taka też była. No, prawie dla wszystkich… Na świecie musi być zachowana równowaga. Ktoś musi nie spać, aby spać mógł ktoś… Niestety tym “ktosiem” nieśpiącym byłem ja. Jako profesjonalny “zasypiacz”, który zazwyczaj do zaśnięcia nie potrzebuje więcej czasu niż Usain Bolt na przebiegnięcie sprintu na 100 metrów, byłem mocno zaskoczony, że tym razem padło akurat na mnie. Niestety coś się we mnie chwilowo zepsuło i za nic na świecie nie mogłem zasnąć. Sprint na 100 metrów zamienił się w wyczerpujący maraton, w dodatku w wykonaniu biegacza, który nigdy nie stanie na podium. Czułem się tak, jakby pan JetLag obkładał mnie młotkiem po całym ciele. Gdy wyglądało już na to, że w końcu mózg przejdzie w stan spoczynku, przychodziła kolejna uporczywa myśl i nie dawała za wygraną. Wypróbowałem chyba wszystkich znanych mi sposobów na zasypianie, łącznie z chłodzeniem głowy i techniką mindfulness, liczeniem owiec i wstrzymywaniem oddechu, ale niestety senna dusza została gdzieś daleko między Holandią a Australią i wciąż nie mogła dogonić ciała gospodarza. O piątej rano – przespawszy tej nocy nie więcej niż godzinę – dałem za wygraną. Wstałem, wyszedłem na taras domku i zacząłem pisać bloga… Gdy następnego dnia czytałem te zapiski, stało się dla mnie jasne, że jednak pół mózgu musiało wtedy być pogrążone w głębokim odrętwieniu…

I w takim oto stanie – po trzech nieprzespanych nocach – przywitałem pierwszy dzień wypoczynku.

Zaczynamy zwiedzać Australię

Litchfield

Rano, po pysznym śniadaniu zjedzonym na werandzie letniskowego domu, sprawnie spakowaliśmy się i wyruszyliśmy na spotkanie z przygodą. To przecież była AUSTRALIA! Marzyliśmy o tej wyprawie od kilkunastu lat. Pierwszy raz planowaliśmy wyprawę do Australii na rok 2000, ale niestety w tamtym roku Australia była w szale przygotowań do olimpiady letniej i ceny wszystkiego co choć o milimetr zahaczało o turystykę tak poszybowały w górę, że jako świeżo upieczeni abiturienci polskich uczelni musieliśmy poszukać innego miejsca na wakacyjną przygodę. Wtedy wybraliśmy Peru i – jak się później okazało – były to ostatnie wakacje bez dzieciaków…

Teraz jednak byliśmy całą rodziną w Australii. Cała ekipa Kamieni na drugim końcu świata! Plan wyprawy lekko napięty, bo mamy świadomość, że nieprędko wrócimy do Australii. Zaczynamy od Litchfield, o którym wiele czytaliśmy przed wyjazdem. Tyle rzeczy trzeba zobaczyć! W tylu strumieniach i wodospadach się wykąpać… Pora wsiąść do samochodu i w drogę!

Kamienie nie z kamienia…

Upps, zapomniałem napisać o jednej ważnej sprawie. Nasz najmłodszy syn – Grzesiek – na niecały jeden dzień przed wylotem do Australii złamał sobie rękę bawiąc się z kolegą na deskorolce… Do dzisiaj pamiętam, jak w szpitalu Antoniushove w Leidschendam koło Hagi naradzaliśmy się z lekarzem, czy aby przypadkiem nie rozsądniej byłoby odwołać cały wyjazd i zostać w domu. Nie była to prosta decyzja. Ciężko było zapanować nad emocjami. Tym bardziej, że naszą wyprawę zaczynaliśmy od Amsterdamu i mieliśmy bilety na lot MH17, który niecałe półtora tygodnia wcześniej zakończył się tak tragicznie, że cała Holandia pogrążona była w żałobie i smutku.

Co prawda jesteśmy Kamieniami, ale nie jesteśmy z kamienia, więc wszystkie te znaki na niebie działały silnie na nasze emocje i wyobraźnię…

Na szczęście, w końcu lewa półkula mózgu doszła do głosu i przy zielonym świetle otrzymanym od lekarza, że ze złamaną ręką można podróżować, zdecydowaliśmy się zrealizować nasze marzenie o wyprawie do Australii.

Jak sobie daliśmy radę podróżując z “jednorękim” opowiem w kolejnych wpisach… Teraz mogę jedynie powiedzieć, że był to niezły “FUN”…

Do usłyszenia!