Do Darwin dotarliśmy z Holandii po blisko 3 dniach podróży. Nasz ostatni przelot na trasie Sydney – Darwin przebyliśmy w stanie ograniczonej świadomości, wynikającej z krańcowego zmęczenia. Krzysiek i Grzesiek – nasze nastoletnie chłopaki – zasypiali w dowolnej pozycji. Krzyś jako poduszkę wybrał sobie miłą panią siedzącą na fotelu obok i nie dał sobie wytłumaczyć, żeby oparł się na lewo, gdzie czekało już na jego głowę moje ramię. Nasza samolotowa sąsiadka po kilku próbach przekazania głowy Krzysia w moje ręcę dała za wygraną i na szczęście sama zasnęła… Uff, pozwoliło to mojej resztce świadomości szybko ulotnić się z ciała gospodarza i poszedłem w ślady większości pasażerów, którzy od dłuższego czasu miarowo oddychali i lekko pochrapywali.
Budzika sobie oczywiście nie nastawiłem, ale funkcję budzika spełniły turbulencje, które brutalnie wyrwały mnie ze snu. Wyjrzałem przez okno i wyjąłem zegarek o nazwie iPhone. Z niedowierzaniem stwierdziłem, ze minęły dwie godziny, a wydawało mi się, że jesteśmy dokładnie w tym samym miejscu co dwie godziny temu. Krajobraz za oknem nie zmienił się nawet o dwie tonacje barw. Jak okiem sięgnąć – pustynia. Trochę biała, trochę czerwona, prawdopodobnie jakieś drogi, które z tej wysokości wyglądają jak kreski. Przez dwie godziny, czyli przez ok 1800km nic się nie zmieniło. A moje zaskoczenie było jeszcze większe, gdy przez kolejne dwie godziny lotu nadal nic się nie zmieniło. Chyba dopiero wtedy dotarła do mnie ta prawda – Australia to PUSTYNIA, a większość turystycznych reklamówek pokazuje obfite i kolorowe życie poza jej lądowymi granicami, czyli na oceanie, gdzie króluje piękna rafa koralowa.

Australia po kolejnych 2 godzinach lotu samolotem z Sydnej do Darwin
W planach oczywiście mieliśmy punkt pod tytułem „dotarcie do miejsc, w którym powstają reklamy o Australii”, natomiast w chwili obecnej znajdowaliśmy się dokładnie 10 km nad najbardziej suchym i nieprzyjaznym lądem, jaki kiedykolwiek widziałem.
Po czterech godzinach lotu nad pustynnymi obszarami Australii, pilot w końcu zapowiedział, że zbliżamy się do Darwin… Wszystkie przewodniki ostrzegały nas, że to miasto jest nieciekawe i drogie, więc nie mieliśmy wielkiej motywacji, aby zaczynać naszą przygodę od dokładnego zwiedzania Darwin. Wybraliśmy opcję, którą mogę polecić wszystkim rodzinom preferującym wypoczynek na łonie natury. Wypożyczyliśmy samochód z napędem na cztery koła i wybraliśmy się do parku narodowego Litchfield, gdzie czekał na nas letniskowy domek.
Ponieważ do Australii podróżni nie mogą wwozić żadnego jedzenia, po drodze do Litchfield planowaliśmy zrobić zakupy w sklepie spożywczym. Okazało się to trudniejsze niż myśleliśmy, gdyż nigdzie nie mogliśmy wypatrzyć czegoś, co choćby kształtem przypominałoby spożywczaka. Gdy po godzinnym poszukiwaniu sklepu zaczęła prześladować nas już wizja śniadania w postaci wody z kranu, udało nam się wypatrzyć “Woodworth”. Gdy jesteś głodny, kupujesz zwykle więcej jedzenia niż tak naprawdę potrzebujesz. To prawdopodobnie przydarzyło się i nam, gdyż z przyjemnością zostawiliśmy w sklepie prawie trzysta dolarów, w zamian za co nasza torba jedzeniowa nabrała przyjemnych zaokrąglonych kształtów, jednoznacznie komunikując, że jutrzejsze śniadanko będzie “pycha”…
W sierpniu w Australii dni są bardzo krótkie – robi się ciemno jeszcze przed 19.00. W wypożyczalni samochodów ostrzegali nas, aby nie jeździć samochodem jak jest ciemno. Niestety, słońce nie chciało poczekać jak Kamienie dotrą do celu i schowało się za horyzontem o godzinę za wcześnie… Na szczęście dotarliśmy do celu bez żadnych nieoczekiwanych spotkań ze zwierzętami, które jakby wiedziały, że dzisiaj należy trzymać się z dala od autostrady, bo Kamienie uczą się jeździć po lewej stronie drogi…
Leave A Comment
You must be logged in to post a comment.